Warszawa, niedziela

To, co Pan napisał, nieco mnie zaskoczyło, ale i w jakimś sensie utwierdziło w przekonaniu, że jednak my, kobiety, znamy siebie najlepiej. Nigdy bowiem nie przychodziło mi do głowy, aby w czymkolwiek i a priori (i nie chodzi tu o grę wstępną) wyprzedzać mężczyznę, z którym byłam, a tym bardziej miałam zamiar być. Zawsze już na początku każdej znajomości chciałam wiedzieć, co mogę dostać – na przykład ciepłą dłoń na spacerze. Chciałam prawdy. A w tę wpisane jest przecież ryzyko rozczarowania. Trzeba wiedzieć, czy na spacerze może zabraknąć nie tylko dłoni, ale i tożsamej duszy. Być może powie Pan, że jest w tym coś z asekuranctwa. Być może, zwłaszcza że na początku każdej znajomości karne punkty, które zdobywa kandydat na kochanka czy męża, właściwie nie bolą. Nie ma więc i mowy o klęsce. Łatwo powiedzieć sobie wówczas: To nie ten. Było i nie będzie. Adieu! Dopiero po przebiegnięciu takiej „ścieżki zdrowia” i już z tą ręką w ręce, można z beztroską założyć na nos różowe okulary. Okulary miłości. Skoczyć z trampoliny uczuć na główkę do morza uczuciowego szaleństwa. To cudowne, prawda? Nie zapomniał Pan jeszcze?

Tak czy inaczej, naprawdę ucieszyło mnie, że nie widzi Pan antagonizmu między władzę a kobiecością. Tyle tylko, że w związku, który zakłada poddaństwo jednej ze stron, kobiety albo mężczyzny, władza nie może być erotyczna. Prędzej czy później przyniesie ze sobą niewolę. A ta podniecająca może być tylko dla tych, którzy w łóżku lubią dostać pasem po pupie.

Chociaż rzeczywiście istnieje taki rodzaj władzy, który w oczach kobiety, zwłaszcza tej niezależnej, wart jest poddaństwa. Dzieje się tak, gdy mężczyzna nie boi się kobiety silnej, gdy radość sprawiają mu jej sukcesy, gdy wspiera ją w ambicjach i mówi: możesz być jeszcze lepsza. Taki mężczyzna prędzej czy później dostaje taką kobietę we własne ręce i staje się jej najbardziej pożądanym ze wszystkich władcą. Czy jednak na całe życie? Tego nie wiem… Zresztą, co jest na całe życie?

Tak jak kiedyś mój ojciec, każdego roku zapalam światełka w Dzień Zaduszny. Nie na cmentarzu, ale gdzieś na łące, na jakimś tarasie… Tak jak mój ojciec, tyle tylko że on szedł na parę godzin w góry i siedział tam tak długo, aż światełka gasły. Nigdy nie pytałam go, o czym myślał, za kogo się modlił. Nie zdążyłam. Wczoraj byłam na Powązkach. Chyba przyszłam za wcześnie. Gwar, jakiś brak skupienia i co rusz dzwoniące telefony komórkowe. W którą alejkę skręcić, w jakim miejscu doświadczyć mistycznego pojednania ze zmarłymi? I nagle tuż pod cmentarnym murem zobaczyłam grupę młodych łudzi. Całe mnóstwo zniczy. Podchodzę bliżej. Są radośni, rozmawiają o dziewczynie, która tu leży. Musisz ją pamiętać, była na roku z Jackiem, w lutym na prywatce u Doroty miała na sobie czerwoną sukienkę. Była w nich jakaś autentyczność, szlachetność i mimo że jeszcze nieprzeczuwana, ale jednak atencja wobec śmierci. No cóż, wiemy już, że cmentarz Père Lachaise zamykają o piątej, to może kiedyś, gdy bramy zostaną zamknięte, pójdziemy na kieliszek calvadosu?

Pozdrawiam,

MD