Jakob po prostu chce mieć pewność, ze obudzimy się razem.

We dwoje. I że te baśnie Ovida i Germanów, które kiedyś mi czytał, to tylko baśnie. Bo my zawsze budzimy się we dwoje.

Często wcale me śpimy, tylko sobie opowiadamy różne historie. Czasami, gdy go poproszę, Jakob opowiada mi o swoim dniu i o tych swoich babciach, dziadkach i pradziadkach z domów starców lub blokowisk. Ci z blokowisk – mówi Jakob – mają o wiele gorzej, nawet jeśli mają trzy pokoje, telewizor kolorowy, sprzątaczkę, panią od zakupów, podnoszone i opuszczane elektrycznie łóżka i łazienkę z poręczami. Samotni są Samotni bez granic. Opuszczeni przez zapracowane, zajęte karierami dzieci, nie mające nawet czasu na rodzenie i wychowywanie wnuków, które mogłyby czasami wpadać do babci lub dziadka i rozganiać im tę samotność. W domu starców też nie ma wnuków, ale zawsze można się pokłócić, chociażby z tym staruchem spod trzynastki, i nie jest się wtedy takim samotnym

Jakob czasami mówi takie niesamowite rzeczy o swoich babciach i dziadkach. Kiedyś powiedział mi, że Bóg się chyba pomylił i ustawił wszystko w przeciwnym kierunku wobec upływu czasu. Że według niego ludzie powinni rodzić się tuz przed śmiercią i żyć do poczęcia. W drugą stronę Bo według Jakoba proces umierania biologicznie jest równie aktywny jak życie. Dlatego śmierć nie różni się od narodzin. I dlatego ludzie, teoretycznie, mogliby rodzić się na milisekundy przed zgonem. Mieliby już na początku życia tę swoją życiową mądrość, doświadczenia i cały ten przychodzący z wiekiem spokój i rozsądek. Popełniliby już te wszystkie swoje błędy, zdrady i życiowe pomyłki. Mieliby juz te wszystkie blizny i zmarszczki, i wszystkie wspomnienia, i żyliby w drugą stronę. Ich skóra stawałaby się coraz gładsza, każdego dnia budziłaby się w nich większa ciekawość, włosy byłyby coraz mniej siwe, oczy coraz bardziej błyszczące i serce coraz silniejsze i coraz bardziej otwarte na przyjmowanie nowych ciosów i nowych miłości. I potem, na samym końcu, który byłby początkiem, znikaliby z tego świata nie w smutku, nie w bólu, nie w rozpaczy ale w ekstazie poczęcia. Czyli w miłości.

Takie fantastyczne rzeczy czasami opowiada mi mój Jakob, gdy nie chce mi się spać.

Jakobowi mogę powiedzieć wszystko. Rozmawiamy też o wszystkim. Kiedyś miałam jakiś taki nastrój i rozmawialiśmy o moim ojcu i mojej matce. To było tego wieczoru, kiedy matka mi powiedziała, że będę miała przyrodnią siostrę. Powiedziałam mu, że nie mogę sobie wyobrazić, że moja matka strasznie szalała kiedyś z miłości do tego mężczyzny, który byt moim ojcem. Że może nawet kochała się z nim na dywanie. I może na tace. I że mu przyrzekła, że będzie z nim zawsze. I że będą się zawsze trzymać za ręce na spacerach. I że on potem, po tym wszystkim, mógł tak strasznie krzyczeć na nią, gdy ona skulona siedziała na tym małym drewnianym krzesełku przy lodówce w kuchni.

I tej nocy Jakob powiedział mi, dlaczego jest kulawy.

Jakob jest astrofizykiem. Wie dokładnie, jak rodzą się gwiazdy, jak ekspandują, jak eksplodują, jak przekształcają się w supernową lub stają pulsarami. I wie także, jak umierają, kurcząc się do tych małych, okropnych i niebezpiecznych dla galaktyk czarnych dziur. Jakob to wszystko wie. Potrafi zamknąć oczy i wymieniać mgławice, nazwy i kody ważnych gwiazd i podawać odległości w latach świetlnych do najpiękniejszych lub najważniejszych gwiazd. I opowiada o tym tak, że mi dech zapiera. I jak się przy tym zapomni, to jest przy tych opowieściach tak podekscytowany, że mówi, sam nie wiedząc o tym, w tej swojej śmiesznej gwarze. Supernowa i pulsary w gwarze z dolnej Saksonii!

Jakob badał swoje gwiazdy na uniwersytecie w Rostocku. Jeździł do obserwatorium na skarpę nad Bałtykiem i dniami i nocami oglądał przez teleskop i radioteleskop niebo, i potem robił z tego publikacje i swój doktorat. Nie mógł pogodzić się z tym, że nie może pojechać do Arecibo i obejrzeć tego najważniejszego radioteleskopu świata, pojechać na kongres do USA łub nawet tylko do Francji. Nie mógł pogodzić się także z tym, że nie mają kserografu w instytucie i że na seminariach we czwartki często mówią o FDJ i ideologii, zamiast o astronomii. Dlatego zgodził się, aby wśród całej tej elektroniki w obserwatorium jego koledzy ze stowarzyszenia ewangelików zainstalowali małą stację nadawczą i czasami zakłócali programy lokalnej telewizji kilkusekundowymi spotami o „wolnej NRD”. Taka śmieszna, banalna, okropnie nieszkodliwa opozycyjna dziecinada. Nikt nie powinien wpaść na to, że nadajniki znajdują się w obserwatorium. Bo przecież oni nadają tak silne sygnały, że ci od radionamiarów w STASI nigdy nie oddzielą ich sygnału od sygnału badawczego.

Oddzielili. A jakże. Dokładnie 21 listopada. W Dzień Pokutny, jedno z najważniejszych ewangelickich świąt. Wpadli do obserwatorium tuż po dziewiętnastej. Pobili siedemdziesięcioletnią portierkę. Skuli wszystkich kajdankami. Zdjęli gaśnicę i zniszczyli wszystko, co miało ekran. Monitory, uderzane dnem czerwonej gaśnicy eksplodowały jeden po drugim. Z czytników taśm magnetycznych z zapisami pomiarów wyrywali kasety i wyciągali taśmy z danymi, tak jak wyciąga się sylwestrową serpentynę. Doktoraty, plany seminaria, publikacje, lata pracy i całą przyszłość wielu ludzi wyciągali z tych czytników jak kolorowe serpentyny i rwali na kawałki.

Potem zawieźli wszystkich skutych kajdankami do podziemnego aresztu obok ratusza w centrum Rostocku. Portierkę wypuścili po czterdziestu ośmiu godzinach, gdy zasłabła i trzeba byłoby ją i tak odwieźć do szpitala. Dyrektora obserwatorium, cukrzyka, wypuścili po trzech dniach, gdy skończyła się insulina. Resztę trzymali dwa tygodnie. Bez nakazu aresztowania, bez prawa kontaktu z adwokatem, bez prawa telefonu do żony lub matki. Całe dwa tygodnie.

Jakoba przesłuchiwał naczelnik wydziału. Pijany od rana, ale pedantyczny do granic. Traktował swoją pracę jak każdy. Tyle że ten „każdy” był księgowym albo kopał węgiel pod ziemią. A on kopał więźniów. Najpierw krzyczał. Zrzucał z krzesła na poplamione i popalone niedopałkami papierosów szare linoleum i kopał. Po nerkach. Po plecach i po głowie. Także po biodrach. To był bardzo zimny listopad. Naczelnik miał tego dnia zimowe ciężkie buty i Jakob dostał w staw biodrowy i nerki. Krwotok wewnętrzny opanowali, ale ze stawem nie dało się nic zrobić, jak mówili mu potem na chirurgu. Dlatego kuleje i boli go, jak mówi, „cale ciało co ma kości” na zmianę pogody. Po dwóch tygodniach ich wypuścili. Wzięli wszystkie przepustki, zwolnili z pracy i kazali iść do domu, a potem „najlepiej od razu na rentę”.

Naczelnikiem wydziału od początku do upadku muru byt mój ojciec. To on dwudziestego pierwszego listopada tego roku skopał Jakoba, odsunął go na zawsze od radioteleskopów i gwiazd, zniszczył nieodwracalnie staw biodrowy i biografię, a potem wrócił pijany do domu i krzyczał w kuchni na moją matkę.

I wtedy to bezrobotny i „naznaczony” Jakob zaczął wynajmować się kasie chorych i domom opieki społecznej w Rostocku do opieki nad obłożnie chorymi. Tylko tam chcieli przyjąć go do pracy i to tez za specjalnym poręczeniem. Taki kulawy radioastronom z niedokończonym doktoratem do wynoszenia nocników. I tak trafił na mnie Szesnaście lat temu I od szesnastu lat spędzamy razem noce.

Czy powinnam być wdzięczna za to mojemu ojcu, naczelnikowi wydziału?

– Jakob, czy ja powinnam być wdzięczna mojemu ojcu, ze mam ciebie? Powiedz mi, proszę – zapytałam, gdy skończył swoją opowieść. Patrzyłam mu prosto w oczy. Odwrócił głowę, udając, ze patrzy na któryś z oscyloskopów, i odpowiedział zupełnie od rzeczy:

– Bo my, Matyldo, jesteśmy stworzeni do zmartwychwstań. Jak trawa. Odrośniemy nawet wtedy, gdy przejedzie po nas ciężarówka.

Bo Jakob czasami mówi od rzeczy. Mówi tak pięknie od rzeczy. Tak jak wtedy, gdy któregoś wieczoru wróciliśmy do tematu Dachau i on nagle zacisnął pięści i powiedział przez zęby

– Wiesz, o czym ja marzę? Wiesz, o czym, Matyldo? Marzę o tym, żeby oni kiedyś sklonowali Hitlera i postawili go przed sądem. W Jerozolimie jednego klona, w Warszawie drugiego i w Dachau trzeciego. I żebym ja mógł być przy tym procesie w Dachau. O tym marzę.