Fascynacja słowem w książkach to nie tylko fascynacja informacją, którą te słowa niosą. Gdyby zastosować matematyczny model Shannona do beletrystyki, to okazałoby się, że większa część przekazu zawartego w książkach jest szumem, a nie informacją w termodynamicznym sensie teorii informacji. Pomimo to ludzie chcą być zatopieni w tym szumie, bowiem znajdują w nim inspirację swoich fantazji i początek chemii własnych emocji. Kiedy czytam w czasopismach naukowych analizy sonetów Szekspira z punktu widzenia teorii informacji, to zawsze przypomina mi się anegdota o amerykańskim fizyku nobliście, sąsiedzie farmera, któremu nie niosły się z jakiś nieznanych mu powodów kury. Pewnego dnia farmer poprosił noblistę o radę i pomoc. Noblista tydzień po wizycie na farmie zadzwonił do farmera i zaczął rozmowę z nim takim oto zdaniem: „Bill, na początku załóżmy, że kura jest okrągła…”.

„Na początku było słowo…”. Jeśli faktycznie Bóg jest tym Programistą, to i na „początku” Internetu Biblia się nie myli. Na początku Internetu (ponad 33 lata temu) było bowiem słowo. Nawet jeśli miało być inaczej. Mało kto zna tę historię.

Wieczorem 20 października 1969 roku grupa informatyków w centrum komputerowym Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) miała po raz pierwszy w historii ludzkości doprowadzić do tego, aby dwa komputery zaczęły „rozmawiać” z sobą. Tym drugim był komputer w Stanford Research Institute (Stanford) w północnej Kalifornii. UCLA miało wysłać słowo „log” (które tak naprawdę jest kodem i nic nie znaczy), podczas gdy po każdej odebranej literze Stanford miał Potwierdzać powtórzeniem tej litery.

UCLA wysłało L, Stanford potwierdziło do „LL”. UCLA wysłało „O”, Stanford potwierdziło do „LLO”. W tym momencie zostało przerwane połączenie. Cały system przestał działać. Na ekranie w Los Angeles zostało „LLO”. I to jest tak niezwykle symboliczne. Amerykanie wymawiają „Hello” bardzo często z głuchym „he” jako „(he)llo”. „Witam Cię” było pierwszą wiadomością przesłaną na Internecie. I to wbrew woli nadawcy. Na początku było słowo…

Gdy pisze się wyłącznie artykuły naukowe, szczególnie te dotyczące nauk przyrodniczych, słowa są tak naprawdę tylko medium, które ma przekazać informację. Zakodować ją jak najkrócej, zadbać, aby w jej przekazie było jak najmniej termodynamicznego szumu, wysterylizować z niej własne emocje, a obecność siebie – autora – ograniczyć wyłącznie do nazwiska na stronie tytułowej. Przy takim widzeniu roli słowa odpowiedzialność za nie sprowadza się wyłącznie do odpowiedzialności za prawdę, którą te słowa mają przekazać. To bardzo duża odpowiedzialność, ale z założenia całkowicie ignorująca emocjonalną percepcję i reakcję czytelników. Nawet najbardziej próżnemu i zauroczonemu genetykowi nie przyjdzie do głowy, że ktoś mógłby wzruszyć się, płakać, wpaść w depresję lub zmienić swoje życie po przeczytaniu jego pracy poświęconej mapowaniu genomu ludzkiego technikami markerów wykorzystujących polimorfizm prosty. Gdy [email protected] opuszczała elektroniczną szufladę na dysku komputera w moim biurze we Frankfurcie, traktowałem ją bardziej – podobnie jak ten genetyk – w konwencji kolejnej „publikacji” niż w konwencji utworu literackiego. Publikacji dla mnie egzotycznej, absolutnie nowej, ale ciągle publikacji. Nie wiem, czy wszyscy debiutujący autorzy tak to odczuwają, czy to specyfika debiutujących literacko chemoinformatyków. Nawet opublikowanie swojego adresu e-mailowego na okładce książki bardziej traktowałem jako obowiązek uwiarygodnienia siebie w kontekście tematyki tej książki (umieściłem przecież głównych bohaterów w Sieci) niż jako próbę przewrotnego wyłudzenia reakcji od czytelników. Zresztą w publikowanych przeze mnie artykułach naukowych także podaję swój adres e-mailowy.

0 tym, że nie jest to „publikacja”, przekonałem się, gdy zaczęły nadchodzić pierwsze e-maile. Na początku wpadłem w stan nieustannego zdziwienia; czułem się jak ten genetyk od polimorfizmu prostego. Nawet gorzej, nie wyobrażam sobie bowiem, żeby ktoś, gdyby nawet napisał do niego, oskarżył go, że opublikował „kłamstwo i podłość”. Ale to oskarżenie sformułowano w taki sposób, że poczułem wzruszenie.

Szanowny Panie Autorze!

Nie wiem, od czego mam zacząć, bo nie chcę zajmować Pana cennego czasu, a trudno mi się opowiedzieć w kilku zdaniach.

Mam trzydziestoletnią córkę i to z jej powodu piszę do Pana.

Mniej więcej miesiąc temu moja córka, ma na imię Barbara (imię zmienione – JLW), przyjechała do mnie jakaś odmieniona. Schudła, zbladła, stała się cicha, spokojna i taka strasznie smutna. Może potrafi Pan sobie wyobrazić, co czuje matka, oglądając swoją jedynaczkę w takim stanie. Bardzo się przestraszyłam, bo ostatni raz widziałam ją taką, kiedy rozstała się z „miłością życia”, jak go nazywała. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to że ten gad znów zaczął ją niepokoić i mieszać jej w głowie i sercu. Ale nic nie mówiłam i nie pytałam. Sama zaczęła mówić dopiero kilka dni później. Podała mi jakąś książkę i powiedziała: zawsze chciałaś wiedzieć dlaczego, przeczytaj, zobacz, jak go kochałam i kim on był dla mnie.

Na pewno domyśla się Pan, że książka była Pana. Przeczytałam ją, zanim zaświtało, potem poszłam do jej pokoju i przez kilka godzin razem płakałyśmy.

Moja córka też spotkała takiego Jakuba, chociaż powiem Panu, że sądzę, że to tylko Basia dostrzegała w nim tyle piękna. Ja mam dużo lat i znałam wielu dobrych mężczyzn, ale w takich Jakubów to nie wierzę. „Chłop jest chłop, nawet jeśli umyty i czysto ubrany”, jak mawiała mojej śp. Mamusia.

Jakub Basi miał żonę i dzieci. Zabrał jej duszę, serce i ciało i wydaje mi się, że do tej pory oddał tylko ciało.

Dowiedziałam się o tym wszystkim, dopiero kiedy z nim zerwała. Właśnie wtedy tak strasznie zmizerniała, a krótko po tym odeszła też od męża. Powiedziała mi, że nie mogła żyć w kłamstwie i wstydzie tak ogromnym, że nawet mnie nic nie mogła powiedzieć. Odeszła od męża, bo była mu niewierna i kochała innego, od tamtego, bo on chciał ją tylko za kochankę, a ona tak żyć nie mogła.

Od tamtej pory minęło już trochę czasu. Wierzyłam, że czas zagoi jej rany, zdawało się, że przynajmniej już nie krwawią, a ta książka znów je rozerwała. Do dziś Basia nie może dojść do siebie. Spędza u mnie każdą sobotę i niedzielę, zawsze o tym rozmawiamy. Ona zawsze wspomina Pana i niech jej Pan wybaczy, że nazywa Pana kłamcą. Uważa, że zakończenie, jakie Pan wymyślił, to kłamstwo i podłość i że coś takiego nigdy się nie zdarza.

Mówi też, że Panu nie wybaczy, ale z książką się nie rozstaje, śpi z nią pod poduszką, moja mała, biedna dziewczynka. Pan jej to wszystko wybaczy, ona jest bardzo ranna.

Kiedy piszę o tym Panu, to myślę, że może jednak to jej dobrze zrobi. Nigdy nie widziałam w niej tyle złości, tylko rezygnację. Nigdy o tym tyle nie mówiła. Może teraz, kiedy daje upust swoim złym uczuciom, polepszy jej się? Może dopiero po przeczytaniu tej książki zrozumiała, jak tamten bardzo ją skrzywdził i że nie wart jest jej miłości ani umartwiania się? Może to stąd ta złość. Jeśli tak się stanie, to ja Panu podziękuję, na razie to mam żal, że przywołał Pan w niej przeszłość o której już dawno powinna zapomnieć.

Żeby oddać Panu sprawiedliwość, nie mogę przemilczeć, że winna jestem Panu odrobinę wdzięczności. Teraz mam dużo lepszy pogląd na to, co przeżyła moja Basia, ale im bardziej czuję, jakie to musiało być cudowne, tym bardziej nie rozumiem, dlaczego tak to się musiało skończyć. Przykro mi to mówić, ale wolałabym, żeby tamten rzucił się pod pociąg albo żeby Basiunia spotkała Pańskiego Jakuba. Bóg da, to kiedyś jeszcze spotka, jest młoda, śliczna, dobra, mądra i taka bardzo wrażliwa.

Poza tym dostarczył Pan mi wielu wzruszeń, chociaż również smutku, którego mamy z córką i tak za dużo.

Wieczorem przyjedzie do mnie moja Basieńka, muszę więc czym prędzej biec do kuchni i zabrać się do pieczenia szarlotki, którą tak lubi, może trochę wróci do ciała, biedactwo.